Obserwatorzy

niedziela, 23 czerwca 2013

Rozdział 4 "Na koncercie Justina Biebera"

Nie wiem czemu się nie bałam, ale nie bałam się i już. Drzwi się trochę otworzyły i napastnik zaczął wychodzić, gdy tylko wystawił głowę szklany talerz uderzył w nią i z trzaskiem się rozbił.

- O cholera – jęknęłam patrząc w dół.
Spojrzałam na twarz napastnika i oto zrozumiałam że właśnie zdzieliłam talerzem nie kogo innego jak Justina i to Biebera.
-Fuck - powiedziałam i zaczęłam w myślach kończyć moją litanię przekleństw.
Moją uwagę przykuła cienka, jednak niebezpiecznie powiększająca się, stróżka czerwonej krwi, wypływająca mu spod głowy. bardzo delikatnie wciągnęłam na łózko, no przynajmniej starałam się delikatnie, nie moja wina, że on jest ciężki!
Wilgotnym ręcznikiem obmyłam mu tył głowy i drugi ręcznik położyłam mu na czole, w  miejscu uderzenia talerzem. Nie miał wielu ran, jedną z tyłu głowy i parę na rękach, wszystkie płytkie i niegroźne,  tu i tam po przyklejałam plastry z aloesem, żeby rany szybciej się zagoiły. Prawą rękę musiałam zabandażować, cięcie szło prawie przez całą długość przedramienia. Zostawiłam Biebera na łóżku, żeby oprzytomniał a ja sama posprząta łam resztki talerza z podłogi, starłam krew i ułożyłam rzeczy na biurku. Rozejrzałam się po pokoju.
-Co za wstyd- pomyślałam widząc bałagan; wszystko rozrzucone byle gdzie, brudna  bielizna walała się po podłodze a na szafkach jakieś kosmetyki i naczynia, których nigdy nie chciało mi się jakoś wynieść.
Modląc się żeby mój niespodziewany gość się teraz nie obudził, zaczęłam sprzątać w tempie expres. Sprzątnęłam mój pokój, łazienkę, kuchnię i salon, no przynajmniej upchnęłam wszystko tak że wyglądało na porządek. Usiadłam na łóżku koło nóg Justina i zaczęłam czytać książkę.
Nie zdążyłam przeczytać nawet całej jednej strony a poczułam jak coś mnie trąca w plecy. Odwróciłam się i zobaczyłam Biebera patrzącego na mnie szeroko otwartymi oczami.
-Hej - powiedziałam niepewnie -pamiętasz coś?
Chyba nie mogłam palnąć nic głupszego, choć właśnie to pytanie najbardziej mnie męczyło.
-Yhyyy- odpowiedział wyciągając dolną szczękę -czemuuuu...przywaliłaś mi...czym mnie walnęłaś? - spytał wolno, dokładnie analizując co właściwie mówi.
-talerzem - bąknęłam trochę zażenowana - bo...bo myślałam że jesteś złodziejem - no ładnie, teraz to napewno byłam już czerwona jak burak -chcesz coś do picia? - zmieniłam temat. Justin potwierdził ruchem głowy. Nalałam mu wody z baniaka stojącego u mnie w rogu pokoju (lenistwo poziom expert) i podałam mu. Wypił wodę i usiadł.
-Od razu lepiej, dzięki.
-Eem a co ty tu w sumie robisz? - bo dopiero teraz dotarł do mnie poziom dziwnoty tego wydarzenia.
-Przeczytałem twojego tweeta i postanowiłem wpaść, byłem w hotelu dwie ulice dalej  tak że...mam nadzieję że nie przeszkadzam?
-Nie,nie, po prostu nie spodziewałam się super gwiazdy w moim domu, ale mi nie przeszkadza?
-A ja nie spodziewałem się oberwać talerzem.
-Dziwny jest ten świat - powiedzieliśmy równocześnie i westchnęliśmy po czym  oboje wybuchliśmy śmiechem.
-A długo jeszcze będziesz w Fresno*?
-Nie, jeszcze tydzień a potem jeszcze miesiąc trasy, ale będę tu u cioci na całe wakacje, spotkamy się jak skończę trasę? - spytał niepewnie. O Boże! Czy Justin Bieber właśnie...!!! w mojej głowie panowało takie zamieszanie że myślałam że zaraz eksploduję. Jednak starał się wyglądać i mówić normalnie.
-jasne czemu nie - nie mogłam powiedzieć więcej bo głos chyba zaczął mi drgać.
- To super - usłyszałam dzwonek telefonu - o przepraszam, muszę odebrać - wyszedł na chwilę na korytarz ale zaraz wrócił - muszę już lecieć, obowiązki wzywają, widzimy się jutro na koncercie?
-yy, nie mam przecież biletów.
-po to tu chyba jestem - spodziewałam się, że da mi bilety lub cokolwiek, ale nie, on tylko się uśmiechnął i wyszedł a ja siedziałam na łóżku z szeroko otwartymi oczami i tak samo buzią.
Drzwi się jeszcze na chwili otworzyły i pojawiła się sama głowa Justina.
-em, nie znam jeszcze twojego imienia...
-Rosalie, ale mów mi Ross - uśmiechnęłam się i poszłam odprowadzić go na dół.
*Następnego dnia po południu*
 Nikt nie wiedział o  tym co zdarzyło się wczoraj poza mną i Justinem.
była już 18:30 a koncert zaczynał się o 20. Godzinę jechało się autobusem na arenę na której miał odbyć się koncert, czyli miałam tylko 30 min na uszykowanie się. Byłam już umyta więc został mi tylko makijaż i wybranie ubrań. Wybrałam  to, włosy zostawiłam rozpuszczone, pomalowałam rzęs, nałożyłam trochę pudru i błyszczyk. Pakowałam torbę gdy usłyszałam dzwonek do drzwi, poszłam otworzyć i zobaczyłam Justina.
-Ładnie wyglądasz - uśmiechnął się - jedziemy? Są straszne korki a nie chcę się spóźnić na własny koncert- zaśmiał się.
-Jasne tylko wezmę torbę - po chwili wybiegłam z domu i zakluczyłam go.
Droga na koncert szybko nam minęła.
Koncert też mi szybko zleciał, poza tym Justin był niesamowity na scenie. Byłam w pierwszym rzędzie i świetnie się bawiłam. Po koncercie Justin zawiózł mnie do domu.
-Dobrze się bawiłaś? - Spytał wysiadając
-Było niesamowicie! - odpowiedziałam a on się uśmiechnął
Staliśmy już pod moimi drzwiami.
-To do jutra - pocałował mnie w policzek - papa - odwrócił się 
-Papa...co? moment! Do jutra? - nie rozumiałam o co mu chodziło a on nie odpowiedział, wszedł do samochodu z wielkim bananem na twarzy i odjechał. 
-------------------
Przepraszam że krótki ale nie miałam czasu pisać :( kw i do nn

sobota, 8 czerwca 2013

Rozdział 3 "Ja i John, tak poprostu"

Postanowiłam wyjść na spacer, dotlenić się trochę i może wymyślić jakieś rozwiązanie.
-John! krzyknęłam zaskoczona widząc chłopaka za moimi drzwiami od pokoju.
-Też Cie miło widzieć - uśmiechnął się i pocałowała mnie w policzek - Twoi rodzice opowiedzieli mi o biletach - posłał mi karcące spojrzenie - szkoda - dodał a ja podniosłam ręce w obronnym geście.
-Idziemy na spacer? - spytałam opierając się rękami o klatkę piersiową chłopaka.
- cokolwiek rozkażesz królowo - ukłonił się lekko i pociągnął mnie za rękę po schodach. O mało co nie spadliśmy.
- debil - stwierdziłam.
-ale twój - wyszczerzył się
- i to się liczy.
Wyszliśmy.
Chyba każdy kto nas mijał mógł pomyśleć że jesteśmy parą, i wcale bym mu się nie dziwiła. Ale ja i John byliśmy tylko dwójką najlepszych przyjaciół. Poszliśmy do parku, potem na lody i w planach mieliśmy jeszcze wypad do skateparku.c Po drodze na rampy wpadliśmy do domu Johna zabrać deskorolki. Gdy skończyliśmy jeździć (21.30) zadzwoniła moja mama z pytaniem czy  ogóle dojdę dziś na kolację, na co Castley powiedział, że dziś nocuję u niego więc za dużego wyboru nie miałam.
Była bardzo jasna i zimna noc, to właśnie w takie noce najlepiej widać gwiazdy.
-Ros? Wracamy? – spytał podnosząc się z jednej z ramp.
-Tak, zimno już, chodźmy.
Zdjął z siebie bluzę i mi dał, a ja ją szybko włożyłam.
-Kocham Cię, wiesz? – szepnął przytulając mnie.
-Wiem, ja Ciebie też- uśmiechnęłam się do siebie i mocniej go ścisnęłam. Ruszyliśmy do domu.
Dobrze wiedziałam że John mnie kocha, i byłam też świadoma tego że ja kocham jego, więc rodzi się pytanie: „Dlaczego nie jesteśmy razem?”. Odpowiedź jest bardzo prosta. Dla naszej dwójki ważniejsza jest nasza przyjaźń, niewiadomo jak by to było gdybyśmy byli razem, i coś by nam nie daj Boże nie wyszło. Co wtedy? Wielka kłótnia. I po pięknej przyjaźni nic by nam nie zostało, bo już nigdy nie było by tak jak dawniej. Oboje się baliśmy i postanowiliśmy nigdy nie spróbować. Zawarliśmy umowę, o tym właśnie że nie spróbujemy o raz o tym że żadne z nas nie posunie się za daleko, nie zakazywało nam to się np: całować czy przytulać, przynajmniej dopóki oboje jesteśmy 4ever alone.
Doszliśmy do jego domu i grzecznie poszliśmy spać.
-Dzień dobry Carl – przywitałam się z mamą Johna, schodząc po schodach.
-Dzień dobry kochanie, czy John jeszcze śpi? – Carl właśnie robiła śniadanie, a ja bardzo lubiłam jej pomagać.
-Jak suseł – odpowiedziałam z uśmiechem.
-ładna koszulka – spojrzałam na siebie, miałam na sobie koszulkę Johna i moje jasne rurki.
-hehe, dzięki – zrobiłam uroczy uśmiech.
Matka Johna jak i sam John nie ma zbyt wielu bliskich, ej rodzice umarli w wypadku samochodowym gdy miała 16 lat, rok później zaszła w ciąże, a potem wzięła ślub. Gdy dziecko się urodziło jej o 9 lat starszy mąż mówił że wszystko będzie dobrze a 2 lata później wyjechał. Zostawił tyko krótki, bezczelny liścik o tym, że nie ma zamiaru wróć i, że wyjechał z kochanką. Dzień później dostała telefon ze szpitala że mieli wypadek i oboje zginęli. Caroline nie była długo smutna, stwierdziła że oboje dostali to na co zasłużyli. Martwiła się tylko o to jak poradzi sobie sama z wychowaniem dziecka, oraz o to że on też w przyszłości pewnie zginie w wypadku samochodowym. Ma obecnie 34 lata a John 16 i oboje nie lubią mówić/ słyszeć o ojcu.
- To jak? Jesteście razem?- spytała gdy na kanapie zaczęłyśmy jeść nasze pyszne  śniadanie
- Niee i nie będziemy razem – pomimo swojego wieku Carl była jak przyjaciółka.
- No ale wy tak słodko razem wyglądacie i John jest taki szczęśliwy kiedy jest z tobą…wy się nawet jak para zachowujecie! To nie fair – zrobiła minę obrażonej pięciolatki i skrzyżowała ręcę. Bardzo jej zależało na szczęściu syna. Wstała, idąc do kuchni po nowy kubek kawy zatrzymała się naprzeciw schodów i wydarła – John! Cholera! Ile można spać?! – i poszła do kuchni.
-No idę przecież – dało się słyszeć z góry schodów, i John Castley zaraz był na dole. Przywitał się ze mną buziakiem w policzek i poszedł do kuchni po jedzenie.
Po śniadaniu odprowadził mnie do domu, a przynajmniej do połowy drogi, szedł po coś tam do sklepu który wypadał równo w połowie drowi do naszych domów.
-Wróciłam! – krzyknęłam od progu, ale nikt mi nie odpowiedział –Jest ktoś? –i znowu cisza. Przeszłam przez salon do pokoju rodziców myśląc ż jeszcze śpią, choć była już 13. Nigdzie ich nie było ale gdy weszłam do kuchni znalazłam karteczkę od mamy, pisała że pojechała z tatą i z Mariną do znajomych i wrócą za 2 dni. Ja jutro nie musiałam iść do szkoły bo mama napisała że to by było nie fair że Marina nie musi iść a ja tak.
Nagle usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła dobiegający gdzieś z góry. Złapałam jakiś talerz (w razie obrony, pierwsze z brzegu) i pobiegłam na górę. Weszłam do mojego pokoju, na biurku walały się papiery – moje rysunki a komputer był włączony. W łazięce na dodatek ktoś był bo słyszałam jak moje kremy ułożone w artystyczny nieład go atakują a potem serię przekleństw. Zaczaiłam się za rogiem łazienki z talerzem wysoko uniesionym i czekałam na wyjście intruza. Nie wiem czemu się nie bałam, ale nie bałam się i już. Drzwi się trochę otworzyły i napastnik zaczął wychodzić, gdy tylko wystawił głowę szklany talerz uderzył w nią i z trzaskiem się rozbił.
- O cholera – jęknęłam patrząc w dół
___________________________________________
Hej hej! Jest 3 rozdział! Macie może pomysły kogo takiego Rossali znokautowała? 
Podobał się rozdział? Jeśli tak to liczę na kom :) 
- Do następnego ( już w produkcji :P) -